<<< Poprzedni dzień powrót

Dzień szósty (15 VIII 2006)

Piece - Grom - Dziewiersztyny - Burdąg - Jedwabno - Zimna Woda - Nidzica - Kozłowo - Działdowo

Marysia:

Ubrania przeschły, słońce świeci. Tym razem rzeczywiście ruszamy wcześnie — jest 8.45. Przez Grom i Jedwabno podążamy do Nidzicy. Wczorajsza jazda w deszczu daje nam w kość. Do tego dokłada się wiaterek wiejący całkiem silnie, oczywiście prosto w twarz. Tiry przestały być uprzejme, taki jeden prawie nas zepchnął do rowu. Nie zwiedzamy miasta, pedałujemy dalej do Działdowa. Zdążamy na pociąg o 16.05, który dowozi nas do Warszawy Gdańskiej. To już koniec wyprawy.

Na liczniku 83km.

I kto to mówił, że nie da rady?


Jacek:

Od rana słońce. Zakładam przyciemniane szybki. Buty do kolarstwa jeszcze trochę wilgotne, ale da się przeżyć. „Gazeta Olsztyńska” zrobiła swoje.

Śniadanko na ósmą i przed dziewiątą w trasie. Mamy do wyboru wracać pociągiem z Nidzicy na przesiadkę w Działdowie, albo dociągnąć rowerami do samego Działdowa. Zobaczy się w praniu. Pociąg z Działdowa mamy o 16:05.

Mijamy Grom i skręcamy w boczną drogę na Jedwabno. Na początku jedzie mi się doskonale, ale po dziesięciu kilometrach po raz pierwszy na tej wycieczce łapie mnie ostry kryzys wydolnościowy.

Przed Jedwabnym zaczyna wiać. Po kolarsku, prosto w pysk. Mięśnie bolą. Noga nie chce podawać. Sakwy robią za spadochron. Cały rower rusza się jak mucha w smole.

Mijamy Jedwabno. Wieje coraz bardziej, robi mi się zimno. Niby słońce świeci, ale ten wiatr... Za Jedwabnym jakiś tir usiłuje skasować Andrzeja i Przemka. Nie lubimy tirów.

Wiatr jest już tak silny, że na zjazdach trzeba dokręcać, żeby nie zwolnić! Zaczynam odstawać. Andrzej z Przemkiem jadą przodem. Na górce robimy postój. Do Nidzicy jeszcze szesnaście kilometrów. O Działdowie wolę nie myśleć.

Jazda. Znacząco więcej podjazdów niż zjazdów. Andrzej z Przemkiem znowu przodem, będą czekać w knajpce przed Nidzicą. My turlamy się z tyłu. Marysia narzeka na ból pleców, mnie coś strzyka w kolanie - czyżby skutki wczorajszego przemoknięcia? Jakby na to nie patrzeć, nie mamy dwudziestu lat.

Knajpa. Bierzemy herbatę i naleśniki. Andrzej pyta, czy ciągniemy do Działdowa. Jasne, że ciągniemy, choć dziesięć minut temu obiecywałem sobie solennie, że w Nidzicy wsiadamy do pociągu. Ile mamy jeszcze do Działdowa? Przemek liczy na GPS-ie. Dwadzieścia kilo z hakiem. Hak wyszedł koło dziesięciu, ale to detal.

Na przedmieściach Nidzicy słyszę z tyłu upiorne „trrrrrr...” i rower przestaje jechać. Pełen złych przeczuć patrzę, co się stało. Okazuje się, że śrubka od od wspornika wybrała wolność i aktualnie bagażnik siedzi na tylnym kole. Zdecydowanie nie jest to właściwa konfiguracja roweru. Na szczęście byłem przezorny - mam zapasowe śruby wraz nakrętkami (oprócz tego zapinki do łańcucha, linki na wymianę i takie tam szpeje). Po dziesięciu minutach mogę jechać dalej. To druga - po wygiętym uchwycie od błotnika w rowerze Andrzeja - awaria, jaka przytrafiła się nam na całej trasie.

Za Nidzicą nie przestaje wiać, a wręcz przeciwnie, wiatr się wzmaga. Droga cały czas prowadzi lekko pod górę. Noga ciągle nie chce podawać. Dystans do Działdowa zmniejsza się przeraźliwie powoli. Wreszcie przedmieścia. Jedziemy na dworzec. Przemek z Marysią kupują bilety. Na liczniku ponad osiemdziesiąt kilometrów pod ostry wiatr. Czujemy te kilometry w nogach, oj czujemy.

Czas na obiad. Znajdujemy pizzerię. Andrzej z Przemkiem zostają, my próbujemy wyczaić coś innego - żadne z nas nie ma ochoty na pizzę. Objeżdżamy rynek w Działdowie dookoła - zero jakichkolwiek knajp. Wracamy do pizzerii i bierzemy sharmę z kurczaka. Wiatr próbuje wyrwać kawiarniany parasol. Zewsząd dobiegają odgłosy kanonady - w końcu święto dzisiaj, trzeba postrzelać.

Wracamy na stację, nasza elektryczka już stoi. Pakujemy się do środka. Peron jest niski, trzeba wysoko podnieść rowery. Nie jest to łatwe, sakwy swoje ważą.

Ruszamy. Przed nami dwie godziny i czterdzieści minut jazdy. Mijamy kolejne stacje. Mława, Ciechanów... W Pomiechówku czuję, że jesteśmy w domu. Zaraz Legionowo, a potem zaczynają się już przystanki z przedrostkiem „Warszawa” w nazwie. Kilkanaście minut potem dojeżdżamy na Dworzec Gdański. Tam znowu niski peron, trudno wyładować się z objuczonym rowerem. Jeszcze parę obrotów pedałami i jesteśmy pod domem. I do wanny!



Po raz ostatni na tym wyjeździe mocujemy sakwy do rowerów

Zabytkowa dzwonnica w Napiwodzie

W Działdowie. Marysia przy swoim rowerze

Czekamy, aż nasza "elektryczka" otworzy drzwi i wpuści nas do środka


<<< Poprzedni dzień powrót