<<< Poprzedni dzień powrót Nastepny dzień >>>

Dzień piąty (14 VIII 2006)

Ruciane-Nida - Wojnowo - Zgon - (Przemek i Andrzej: Stare Kiełbonki - Spychowo)|(Marysia i Jacek: Koczek - Bystrz - Spychowo) - Kolonia - Świętajno - Olszyny - Szczytno - Piece - [Marysia i Jacek: Piece- Grom - Jez. Gromskie - Grom - Piece)

Marysia:

Poranek pochmurny, rozpadało się podczas śniadania, ale jakoś tak delikatnie. Postanowiliśmy mimo deszczu pojechać. Nie bardzo mamy czas na przeczekiwanie. Pierwszy postój w Wojnowie, w klasztorze starowierców (http://www.mazury.info.pl/atrakcje/wojnowo). Oglądamy zabytkowy ikonostas. Skarpetki i przód spodenek kolarskich mam mokre, ale buty wciąż suche — nie jest źle. Oczywiście do czasu. Zanim dojechaliśmy do Zgonu, przemokły nam nogi. Zimno. Rozdzielamy się — my szlakiem i bocznymi drogami, Andrzej z Przemkiem asfaltem. Mamy się spotkać w Spychowie, ale oczywiście nie dogadaliśmy się co do skrzyżowania. Oni posilają się „U Juranda”, my w „Karczmie Mazurskiej”. Mają tu rewelacyjne omlety! Po lekkim ogrzaniu się podążamy przez Świętajno do Szczytna. Przy samej granicy miasta deszcz postanowił przestać padać. Tyle dobrego, bo samo Szczytno przygotowywało się do koncertu metalowców i im bliżej centrum miasta, tym więcej spotykaliśmy rozbawionych „melomanów”. Służb porządkowych za to żadnych nie było. Porzucamy pomysł noclegu w Szczytnie, jedziemy do Pieców, do gospodarstwa agroturystycznego. Byle ciepło i sucho — to właściwie jedyne marzenie jakie mamy. Miejsce okazuje się urocze, choć z rolnictwem nie ma nic wspólnego. Pokoje duże, suche zapewniły nam możliwość wysuszenia rzeczy. Zostawiamy bagaże i jedziemy z Jackiem nad jezioro Grom zobaczyć miejsce, w którym poznaliśmy się 25 lat temu. Udało nam się rozpoznać prawie wszystko, usytuowaliśmy nawet miejsce magazynu żywnościowego i przyjazdu autokarów z harcerzami. Ech — łezka się w oku kręci. Zachód słońca nad jeziorem Leleskim był taki, jak zapamiętaliśmy.

Na liczniku 85km.


Jacek:

Rano pochmurne niebo, ale nie pada. Jemy śniadanie na werandzie. Nim skończymy, zacznie siąpić.

Siąpi, nie siąpi, trzeba jechać. Pakujemy się. Siąpi mocniej. W deszczu mocujemy sakwy i wyruszamy na trasę. Przez Nidę dojeżdżamy do krajówki na Szczytno. Pada coraz mocniej. Przemkowi wysiada elektryka - jego tylna lampka raz świeci, raz nie. Ze wskazaniem na „nie”.

Zbaczamy z głównej drogi do Wojnowa, gdzie jest klasztor staroobrzędowców. A właściwie był, bo ostatnia zakonnica zmarła w czerwcu tego roku. Teraz mieści się tam muzeum. Zostawiamy rowery pod wiatą i idziemy na herbatę. Deszcz leje.

Zwiedzamy klasztor. Zresztą dużo zwiedzania nie ma, ot, jedna izdebka. Marysia przysłuchuje się przewodniczce gadającej do dojczerskiej wycieczki. Ja się nie przysłuchuję, bo nie jestem szprechający. Polskiego przewodnika nie ma, jest pan, u którego można kupić broszurki i zostawić „co łaskę”.

Ruszamy dalej. Leje jak diabli. Żałuję poniewczasie, że nie owinąłem sobie stóp woreczkami foliowymi. Po niespełna dziesięciu kilometrach mam kompletnie przemoczone buty. Lecimy drogą krajową, więc co chwila mijają nas tiry ciągnące za sobą welon wody. Jedziemy stosunkowo szybko i mimo peleryny jestem cały mokry. W koszulce do kolarstwa, kurtce i pelerynie jest mi zimno, nie mogę się rozgrzać mimo ostrego pedałowania.

Docieramy do Zgonu. Nazwa wydaje mi się adekwatna do tego, co nas dzisiaj czeka. Kolejnym punktem pośrednim jest Spychowo. Można tam dojechać krajówką albo bocznymi drogami, częściowo gruntowymi. Andrzej z Przemkiem jako posiadacze trekingowych rowerów na cienkich kółkach stanowczo odmawiają jazdy po błocie. Nam na „góralach” błoto nie straszne, za to nie pasują nam rozpędzone tiry na śliskiej, mokrej drodze. Umawiamy się więc w knajpie w Spychowie i ruszamy każdy w swoją stronę.

Skręcamy. Błoto i kałuże. Napęd w rowerze rzęzi straszliwie, jakby za chwilę miał się urwać łańcuch. Deszcz już dawno wypłukał zeń resztki smaru. Słychać, jak ziarenka piasku pracowicie frezują koronki zębatek. Opony taplają się w brei. Wreszcie asfalt. Jeszcze dwa kilometry i pojawia się Spychowo. Znajdujemy knajpę i wchodzimy do środka. W ubikacji wyżymam buty i resztę ubrania. Tylko kask nie wymaga wykręcenia.

Zamawiamy gorącą herbatę. Powoli przestaję się trząść z zimna. Marysia przez komórkę konferuje z chłopakami. Okazuje się, że źle ich zrozumieliśmy, siedzą w innej knajpie. Nasza jest po drodze, zgarną nas jak będą jechać. Jemy omlety z sokiem malinowym.

Wrzucam pod kurtkę sweter. I tak zaraz przemoknie, ale dzięki temu będzie mi mokro na ciepło, a nie na zimno. Mam moment depresji - do Szczytna jeszcze ponad dwadzieścia kilometrów, w taką pogodę nigdy tam nie dojedziemy! Może machnąć na wszystko ręką i łapać w Spychowie pociąg do domu?

Ale już nadjeżdżają Andrzej z Przemkiem, trzeba jechać. Chcąc nie chcąc wsiadam na rower. Ciągniemy ostro w stronę Świętajna, powoli się rozgrzewam. Depresja mija. Andrzej śpiewa pieśni bojowe, włączam się i ja. „Deszcze niespokojne” niosą się po lesie przy akompaniamencie popiskujących napędów i opon świergolących na mokrym asfalcie.

Przelatujemy przez Świętajno. Boczna droga, zero ruchu, deszcz jakby mniejszy, a może po prostu się przyzwyczailiśmy? Na liczniku migają cyferki przejechanych kilometrów. Noga podaje. Mokro? Ano mokro, ale człowiek nie z cukru.

Dojeżdżamy do krajówki. Tiry przeszkadzają jakby mniej. Na drogowskazie „Szczytno 6”!!! Victoria! Jeszcze parę obrotów pedałami i mijamy tablicę oznajmiającą początek miasteczka. Zjeżdżamy na stację benzynową - pod daszek! Szybka konferencja - szukamy locum, namiot w tych warunkach odpada, musimy mieć gdzie się wysuszyć.

Deszcz ustaje, teraz to już nie złudzenie! Dojeżdżamy do centrum. Dochodzi druga, przestało padać! W pierwszym znalezionym pensjonacie życzą sobie stówkę za dwuosobowy pokój bez łazienki. Dziękujemy wam, SC Johnson! Szukamy dalej. Szybko zauważamy, że przez Szczytno przewalają się falangi podpitych młodych ludzi w skórach i glanach. Z daleka, znad jeziora, dobiega miarowe łubudubu. Okazuje się, że dziś jest jakiś koncert heavy metalowy. Znaleźć w tej sytuacji wolne miejsce to marzenie ściętej głowy.

W informacji turystycznej dostajemy numery hoteli i zaczynamy dzwonić. Brak miejsc, brak miejsc, brak miejsc... Wreszcie są wolne pokoje w pensjonacie agroturystycznym „Strzecha” koło Pieców, jakieś 5 kilometrów od Szczytna. Nam z Marysią bardzo odpowiada lokalizacja, jest to wszak niedaleko Gromu. Andrzej z Przemkiem nie mają zastrzeżeń. Wskakujemy na rowery i wkrótce jesteśmy na miejscu. Pensjonat robi na nas bardzo dobre wrażenie - jest cicho, przyjemnie i rustykalnie. Zdejmujemy ociekające ciuchy i przebieramy się w suche. Rowerowe buty napycham „Gazetą Olsztyńską” - muszą do jutra wyschnąć!

Po obiedzie wsiadamy z Marysią na rowery i jedziemy już bez sakw na przejażdżkę nad jezioro Gromskie. To tylko dziesięć kilometrów w jedną stronę. Bez trudu znajdujemy miejsce, gdzie niegdyś stał nasz obóz. Teraz też widzimy tam krąg namiotów, więc nie ładujemy się dalej. Objeżdżamy teren dookoła. Niektóre leśne drogi zarosły, tam, gdzie kiedyś była łąka rosną dzikie chaszcze, ale ogólnie trafiamy wszędzie gdzie chcemy. Nad jeziorem Leleskim, nad którym nocowałem z przyjaciółmi na dziko, jest teraz spore pole namiotowe.

Wracamy do Pieców. Jeszcze tylko smarowanie łańcuchów i można umieścić nasze stalowe rumaki w zamykanej na noc stolarni. Wyciągamy Andrzeja i Przemka i idziemy na piwo.

Bilans dzisiejszego dnia - 84 kilometry, w tym 20 bez sakw, ale za to 50 w ulewnym deszczu.



Przed klasztorem w Wojnowie. Nie bardzo widać na zdjęciu, jak mocno pada, ale ubranie Przemka mówi chyba samo za siebie

Zabudowania klasztorne w deszczu

Pensjonat "Strzecha"

Nad jeziorem Leleskim


<<< Poprzedni dzień powrót Nastepny dzień >>>