<<< Poprzedni dzień powrót Nastepny dzień >>>

Dzień czwarty (13 VIII 2006)

Mrągowo - Czerwonki - Nowy Probark - Kosewo - Kadzidłowo - Ukta - Ruciane Nida

Marysia:

Budzi nas słońce i rosa. Namioty schną powoli, na niebie coraz więcej chmur. Z planów wczesnego wyjazdu nic nie wyszło, wyruszamy koło 10tej. Na dodatek droga zaczyna się ostrym podjazdem a następnie piaszczystymi wybojami. Mijamy jeziora otoczone prywatnymi działkami. W Kosewie znów wjeżdżamy na asfalt. Puszczamy się puszczą. Mija nas niewiele samochodów i aż do skrzyżowania z drogą Mikołajki — Ruciane jedzie się bardzo przyjemnie. Skręcamy na Ruciane, a następnie za znakiem drogowym „chata mazurska” docieramy do rezerwatu dzikich zwierząt w Kadzidłowie. Po zostawieniu w kasie 15zł od osoby wyruszamy z przewodnikiem na trasę. Ale jaką grupą! 80 osób. Początkowo przewodniczce udaje się utrzymać towarzystwo razem, ale już po przekroczeniu drugiej barierki właściwie przestaje ona panować nad podopiecznymi. Rodzice też nie uważają za stosowne zajmować się swoimi pociechami — dzieciaki biegają, dokuczają zwierzętom, włażą, gdzie nie powinny. Dopiero kiedy jedno z nich popieścił prąd z ogrodzenia pod napięciem trochę się uspokoili. Rezerwat właściwie jest rodzajem ogrodu zoologicznego, i choć w nazwie ma odniesienie do fauny mazurskiej przebywa w nim wiele gatunków azjatyckich. Nie wiem na ile można mówić o swobodzie w odniesieniu do zwierząt, jeśli jedno stado jeleni ma wybieg z bajorkiem, a drugie z drzewami. Może są zamieniane miejscami — przewodniczka tego nie wyjaśniła. Natomiast wydry trzymane są w osiatkowanym ogrodzeniu z wyznaczonymi korytarzami do poruszania się. Oczywiście — żeby nie uciekły. To gdzie tu swoboda? Wyszliśmy stamtąd z mieszanymi uczuciami, bo z jednej strony to ciekawie obejrzeć takie zwierzęta bliżej, z drugie wszechogarniające wrażenie działań na zdobycie kasy nie skłania do zachwytu.

W sąsiedztwie menażerii znajduje się istotnie chata mazurska, w której urządzono restaurację. Tego dnia była ona bardzo pełna i nie udało nam się spróbować lokalnych specjałów. Zresztą potraktowani przy wejściu przez kelnerkę powitaniem „no przecież mówiłam, że nie ma wolnych miejsc” postanowiliśmy opuścić „gościnne” progi Kadzidłowa. Za to z czystym sumieniem możemy polecić zajazd w Ukcie.

Do Rucianego dotarliśmy koło 18-tej. Jedyny nocleg, który udało nam się znaleźć to była kwatera prywatna. My w salonie u gospodarzy, Andrzej z Przemkiem w domku nad jeziorem. Zdążyliśmy rozpakować bagaże, jak rozpętała się burza z ulewą.

Na liczniku 50km.


Jacek:

Według prognoz powinno być słonecznie. Rzeczywiście, od rana piękne słońce i rosa, która podobno zwiastuje świetną pogodę. Jemy śniadanie i czekamy, aż trochę podeschną namioty. Wiedziony porywem optymizmu z powrotem montuję w okularach przyciemniane szkła.

Przed dziesiątą składamy namioty i ruszamy na trasę. W planach Ruciane, ewentualnie klasztor w Wojnowie, i leśniczówka Pranie.

Boczna droga do Nowego Probarku okazuje się być gruntowym traktem, dobrze rozmiękłym po wczorajszej ulewie. Koła naszych obciążonych sakwami rowerów zapadają się w błocku. Po dwóch kilometrach jazdy pojawiają się chmury, zaczyna wiać wiatr. Słońce? A co to takiego?

Dojeżdżamy do asfaltu. Krótki postój przed sklepem i w Kosewie skręcamy na Lipowo. Boczna asfaltowa droga przez las - to jest to, co tygrysy lubią najbardziej. Żeby jeszcze zaświeciło słoneczko... Ale ani mu to w głowie. Chmury coraz posępniejsze, robi się ponuro. Na postoju zakładam kurtkę. Na kolejnym kapituluję i wymieniam przyciemniane szybki na przezroczyste. Zaczynam coś widzieć.

Dobrze kręcąc dociągamy do Kadzidłowa. Jest tam Park Dzikich Zwierząt, który zamierzamy obejrzeć. Na kilkudziesięciu hektarach urządzono wybiegi, w których można zobaczyć najróżniejsze zwierzęta - od jeleni syberyjskich począwszy a na puchaczach skończywszy. Zostawiamy rowery przypięte do płotu i ruszamy zwiedzać. Po terenie oprowadza przewodniczka. Niestety, grupy są zdecydowanie za duże - nasza liczy ponad siedemdziesiąt osób. Przejście zajmuje koło półtorej godziny.

Pod koniec trasy zaczyna padać. Kilka razy grzmi też ostrzegawczo. Szybkim krokiem wracamy do rowerów. Zdążamy założyć peleryny i okryć rowery, kiedy zaczyna się ulewa. Postanawiamy przeczekać ją w gospodzie. I tu siurpryza - z gospody nas... wypraszają. Jak za PRL-u. Pies im mordę drapał, zjemy w Ukcie.

Deszcz na szczęście kończy się bardzo szybko, wskakujemy na rowery i jedziemy w stronę Rucianego. We wspomnianej wcześniej Ukcie jemy wyśmienity obiad. Burza cały czas krąży wokół nas, z różnych stron słychać głuche grzmoty. Jest już dosyć późno. Postanawiamy przełożyć Wojnowo na jutro.

Z Ukty do Rucianego to zaledwie kilka kilometrów, parę obrotów pedałami. Ruciane wita nas korkiem samochodowym, który omijamy, lawirując pomiędzy pojazdami, oraz dzikimi tłumami turystów i coraz posępniejszym niebem. Będzie burza, nie ma dwóch zdań. Postanawiamy wziąć kwaterę. Marysia idzie do punktu informacji turystycznej i dostaje spis telefonów. Razem z Andrzejem zaczynają dzwonić. Udaje się znaleźć dwa pokoiki w Nidzie. Jedziemy.

Pokoiki są takie sobie. Jeden jeszcze ujdzie, ale ten drugi... ponura nora w piwnicy. Gospodarz, widząc nasz brak entuzjazmu, proponuje w zamian domek kempingowy. To już dużo sensowniejsze rozwiązanie. Domek wygląda przyzwoicie, ma nawet lodówkę. Co prawda w nocy okaże się, że cieknie dach...

Ja z Marysią zostajemy pierwszym pokoju, Przemek z Andrzejem lokują się w domku. Decydujemy się w ostatniej chwili. Kiedy odczepiam sakwy od roweru, zaczyna padać. Chwilę później leje już przepotwornie, błyska i grzmi.

Po jakimś czasie burza przycicha. Idziemy do sklepu, zastanawiając się, czy jechać jeszcze do Prania. Jakościk nam się nie chce. Kupujemy piwo i idziemy na kolację do Andrzeja i Przemka.

Bilans dnia - koło 50 kilometrów. Bywało lepiej.



Podobno to jeleń syberyjski. Wierzę na słowo

A to są puchacze. Ale nie chciały puchać :(

Kolacyjka na werandzie


<<< Poprzedni dzień powrót Nastepny dzień >>>