<<< Poprzedni dzień powrót Nastepny dzień >>>

Dzień pierwszy (10 VIII 2006)

Prostki - Lipińskie Małe - Ełk - Woszczele - Jeziorowskie - Stare Juchy - Wydminy

Marysia:

Odjechaliśmy pociągiem o 7.10 z Centralnego. Dobrze się złożyło, przynajmniej dla nas, że dziś wagon rowerowy jedzie przez Ełk. Dojechaliśmy wygodnie do Prostek i zjedliśmy tam śniadanie, choć posiłek w południe trudno chyba tak nazwać. W każdym bądź razie tradycji stało się zadość i pożywiliśmy się świeżutkim chlebem prosto z piekarni i daniami jajecznymi. Ruszamy początkowo zielonym szlakiem przez Ostrykół i Lipińskie Małe. Potem szlak się zgubił, ale znalazła się leśna droga biegnąca na północ równolegle do torów. Uznaliśmy, że jest OK. Jacek narzeka, że pakując się nie przewidział „górków i dołków” i teraz mu wszystko brzęczy.

Dojechaliśmy do drogi krajowej nr 65 mniej więcej na wysokości osady Zdunki. Uzbrojeni w kamizelki i chorągiewki podążamy w stronę Ełku. Po drodze okazało się, że jesteśmy rozpoznawalną bandą, bo nawet lokalny leśniczy znalazł nas na tej drodze.

W Ełku tradycyjnie nie zobaczyliśmy zamku, za to nabyłam karimatę. Mam na czym spać!

Przez Woszczele, Bałamutowo i Jeziorowskie docieramy do Starych Juch. Po drodze oglądamy dobrze zadbany i zachowany cmentarz rosyjsko-niemiecki z pierwszej wojny światowej.

W Starych Juchach urządzamy postój turystyczny — oglądamy kościół i parowóz. Panowie próbują sił w roli maszynisty, ale może tory były za krótkie, bo nigdzie nie pojechaliśmy.

Niebieskim szlakiem rowerowym ciągniemy przez Kaltki (porzucony kemping), Panistrugę (niezły podjazd, Andrzej podziękował za taką trasę) i Wężówkę do Wydmin. Mieliśmy w planach nocleg na kempingu, ale oznaczenia na mapie mają się nijak do rzeczywistości. Kempingi są obecnie prywatnymi działkami. Rozbijanie się przy plaży miejskiej uznaliśmy za kiepski pomysł, o sanitariatach nawet nie ma co marzyć. Wprawdzie właścicielka baru przyjeżdża zamknąć teren, ale dopiero jak stróż da jej znać, że wszyscy poszli. Panowie z piwem niestety wyglądali na nocnych marków. Nocujemy w „Pensjonacie Mazurskim”.

Na liczniku 63km.


Jacek:

Wstajemy o wpół do szóstej. O siódmej jesteśmy umówieni na Dworcu Centralnym, a na dojazd tam - włącznie ze zwiezieniem windą rowerów i sakw tudzież mocowaniem bagaży pod domem - zakładamy pół godziny. Czyli wyjść z domu trzeba o szóstej trzydzieści. Godzina na spokojne zjedzenie śniadania, dopakowanie gratów, powyłączanie gazu, wody i takie tam.

Za oknem buro, ponuro i niesympatycznie. Po niebie pędzą skłębione chmury. Fasady domów z obrzydzeniem przeglądają się w brudnych kałużach. Siąpi. Fajny początek wycieczki, nie ma co...

Godzina mija na pośpiesznej krzątaninie. Wreszcie startujemy spod domu. Rrrany, jak trudno rozpędzić załadowany rower! Niby robiliśmy przejazd próbny, ale wtedy sakwy były zdecydowanie lżejsze. W zasadzie już nie pada, tylko w powietrzu wisi coś w rodzaju mgiełki. Wilgotno.

Przy Świętokrzyskiej spotykamy Andrzeja i Przemka. Razem docieramy na dworzec. I tu ujawnia się nam w całej okazałości przemyślność jego budowniczych.

Nasze rowery są ciężkie. Noszenie ich po schodach bez odpięcia przynajmniej części bagażu to udręka. Przydałby się jakiś zjazd dla wózków. I takie zjazdy (nawet niegdyś ruchome, dopóki się nie popsuły) na perony są. Tyle, że z poziomu minus jeden. A jak dostać się z ulicy na poziom minus jeden? Tak, po schodach!

Docieramy na peron. Przez megafon zapowiadają nasz pociąg. I tu druga siurpryza: ze względu na remont torowiska pociąg nie będzie rozłączany w Białymstoku - cały skład jedzie do Ełku (a stamtąd dopiero część do Suwałk). Niektórzy klną głośno, ale dla nas taka zmiana jest korzystna - nie musimy się przesiadać do innego wagonu, rowerowy też pojedzie przez Prostki! Hurra!!!

Na peronie oprócz nas kilkanaście osób z osakwowanymi rowerami. Czy starczy dla wszystkich miejsca? Nie wiemy, ile rowerów wsiadło już na Zachodnim. Wreszcie nadjeżdża pociąg. Wagon rowerowy jest co prawda w zupełnie innym sektorze, niż podano w zapowiedzi, no ale ważne, że jest! W dodatku prawie pusty - bez problemu mieścimy się wszyscy. Wieszamy rowery na uchwytach i lokujemy się w przedziale.

Za Rembertowem rozsuwają się chmury i wychodzi piękne słońce. Ciepło. W pociągu umiarkowany tłok. Przed Grajewem zaczynamy się zbierać. Parę minut po dwunastej wysiadamy w Prostkach.

Andrzej z Przemkiem prowadzą do knajpy. Faktycznie, wygląda nieźle. Bierzemy chleb ze smalcem, omlety, jajecznicę, a na deser szarlotkę. Palce lizać! Warto było zaczynać właśnie tutaj.

Jeszcze tylko przebiórka w ciuchy rowerowe i można uznać naszą wyprawę za rozpoczętą.

Przed nami Ełk. Przejeżdżamy przez tory i ciągniemy na razie boczną drogą asfaltową na Lipińskie Małe. Po jakimś czasie asfalt zamienia się w dosyć dobrze ubity szuter. Znowu mijamy tory. To niedobrze, mieliśmy jechać po drugiej stronie kolei, ale trudno, nie będziemy już wracać. Staramy się utrzymywać kierunek na Ełk według przemkowego GPS-a, ale tych najmniejszych dróżek nie ma na jego mapie.

Póki droga biegnie przez las, jest jeszcze do zniesienia. Gdy wyjeżdża na łąkę, staje się już tylko ledwie widocznym śladem traktorowych kół. Jedziemy w stronę drogi krajowej, której chcieliśmy pierwotnie uniknąć, ale lepsza krajówka niż takie bezdroża i wądoły.

Wreszcie Ełk. W pierwszym napotkanym sklepie sportowym Marysia kupuje zapomnianą karimatę. W planach mieliśmy jeszcze zajechać na zamek, ale pędzimy tak szybko, że zanim się orientujemy, jest koniec miasta. Znowu nie chce nam się wracać. Lekceważymy zamek (będzie musiał jakoś z tym żyć) i jedziemy przez Woszczele w stronę Starych Juch.

Za Ełkiem moje nogi poznają uroki „krajobrazu morenowego”. Niby wszyscy wiedzą, o co chodzi, ale ukształtowanie terenu zupełnie inaczej odbiera się z pozycji piechura (czy z samochodu), a zupełnie inaczej z rowerowego siodełka. Wszelkie wzniesienia robią się nagle sporo bardziej dokuczliwe.

A morena płaska nie jest. Więcej, jest nawet bardzo niepłaska. Jest tym bardziej niepłaska, im więcej dziesiątek kilogramów wisi przyczepionych do rowerowego bagażnika. Szybko orientujemy się, że mazurskie drogi składają się wyłącznie z fragmentów z góry i pod górę. Odcinki poziome występują szczątkowo i jedynie w celu zmylenia przeciwnika.

Nasza jazda wygląda tak:

Zjazd. Szum wiatru w uszach. Śpiew opon na asfalcie. Rower mknie tak lekko, jak gdyby nic nie ważył. Wrzucone najostrzejsze przełożenia. Dokręcamy, nogi pracują jak oszalałe. Na liczniku czterdzieści pięć kilometrów na godzinę. Lecimy, lecimy, lecimy...

Koniec zjazdu. Kręcimy, żeby jak najdłużej utrzymać prędkość. I wreszcie podjazd. Kręcimy, kręcimy, kręcimy. Krę... cimy..., krę... cimy. Krę... ci... my..., krę... ci... my... Zewsząd dobiega pośpieszne klikanie manetek. Na mojej też pojawiają się coraz mniejsze cyferki. Oddechy przyśpieszają. Rowery wręcz przeciwnie. Na liczniki nie ma co patrzeć, prędkość spada poniżej dwudziestu na godzinę. Już na miękkich przełożeniach, nawet bardzo miękkich. Napakowane sakwy ciągną nas w dół. Kto i po co, do cholery, wymyślił grawitację?! Jeszcze trochę! Czemu ten podjazd taki długi? O, za tym zakrętem będzie chyba koniec. Nie będzie? Cholerka! No to może za następnym?...

Wreszcie szczyt wzniesienia. Przez chwilę jedziemy bez pedałowania, siłą rozpędu, by dać odpocząć zmęczonym nogom. A potem dociskamy. Klik, klik, klik... odzywają się przerzutki. Wiatr zaczyna szumieć w uszach. Na prędkościomierzu coraz wyższe liczby. Lecimy, lecimy, lecimy...

I tak w kółko, jedna górka za drugą, a za nią trzecia i kolejne...

Dojeżdżamy do Starych Juch. Krótka przerwa na picie i batony. Oglądamy zabytkowy kościół - niestety tylko z zewnątrz, bo akurat trwa msza. Potem jedziemy do zabytkowego parowozu (od kościoła jest jednak trochę młodszy). Parę zdjęć i ruszamy dalej.

Dziesięć kilometrów do Wydmin przelatujemy w dobrym tempie. W Wydminach powinien być kemping. Tylko czy on o tym wie? Wygląda na to, że nie. Znajdujemy pole biwakowe - pusto, daleko od wsi, w dodatku po okolicy wałęsają się grupki rozrywkowych młodzieńców. Nie pasuje nam nocowanie w takiej głuszy i ryzyko, że jakiś dowcipniś potnie nam namioty. Wracamy do miasteczka i zasięgamy języka. Kempingu (takiego z prawdziwego zdarzenia) nie ma. Proponują nam rozbicie namiotu na plaży miejskiej, między budkami z piwem, grillem a boiskiem do plażowej siatkówki. Dziękujemy, postoimy.

Szukamy jakiegoś pensjonatu. Jest. Z zewnątrz wygląda nawet nieźle. Bierzemy dwie dwójki. Sprawdzamy na licznikach przebieg - sześć dych jak obszył, wliczając w to pięć kilometrów, które wykręciliśmy po samych Wydminach.

Pensjonat jest w stanie permanentnego remontu. Bardzo przyjemna jadalnia kontrastuje z korytarzem pierwszego piętra. Płyta pilśniowa na podłodze, walają jakieś resztki wykładziny... Pokoje czyste i przyzwoite, pościel pachnąca, za to sanitariaty... O mater Dei! Gołe, zardzewiałe rury, niczym nie osłonięty brodzik, zielone kafelki spokojnie pamiętające epokę Gierka. Dobrze że jest ciepła woda. Wróć, u nas jest, u Andrzeja i Przemka nie. Poza tym u nich nie świeci się światło. Za to w naszej ubikacji nie działa spłuczka. Coś za coś, sprawiedliwość musi być.

Zamawiamy obiadokolację - jest pyszna, a poza tym tania. Po jedzeniu zostawiamy rowery pospinane razem na korytarzu pierwszego piętra i idziemy się przejść. Wracamy już po zmroku, wszystko pozamykane. Na szczęście mamy klucz. Hmm... tylko dlaczego drzwi się nie chcą otworzyć? Im dłużej próbujemy, tym wyraźniejsze widmo nocowania na wycieraczce materializuje się wokół nas. Wreszcie Przemkowi udaje się pokonać oporną materię i wchodzimy do środka.



Tak podróżówały nasze - i nie tylko nasze - rowery

Jacek

Przemek i Andrzej

Marysia

Na trasie

Ełk. Marysia mocuje świeżo nabytą karimatę

Postój pod Bałamutowem

Pozostałości cmentarza z czasów pierwszej wojny światowej

Nagrobek

Kościół w Starych Juchach

Andrzej postanowił zamienić rower na lokomotywę

Nasz pokoik w "Pensjonacie Mazurskim"


<<< Poprzedni dzień powrót Nastepny dzień >>>